wtorek, 27 maja 2014

XI Międzynarodowy Ekstremalny Maraton Pieszy KIERAT 2014 :)

Ostatnie dni były tak wyczerpujące dla organizmu, że dopiero teraz powróciło jakiekolwiek myślenie. W piątek wybrałam się na Kierat. Zastanawiacie się pewnie co to jest? Na stronie http://maratonkierat.pl/ tak to jest opisane w skrócie.

100 km nieprzerwanego marszu po górach Beskidu Wyspowego i Gorców
i 3500 m podejść w ciągu 30 godzin to ekstremalnie trudne wyzwanie
nawet dla zaprawionych piechurów i doświadczonych biegaczy.
Ilu śmiałków tym razem postanowi mu sprostać?
Komu uda się dojść do mety?
Kto odniesie zwycięstwo w walce z przeciwnościami:
niedostatkiem sił, ciemnością, zimnem, kontuzjami?


W Kieracie wystartowałam po raz pierwszy kiedy miałam niecałe 18 lat. Zostałam namówiona przez koleżankę z klasy Asię. Nie miałam pojęcia za bardzo na czym to wszystko polega. Jak sobie pomyślę teraz, że startowałam w jakiś dżinsowych spodniach, szkolnym plecaku, pożyczonych butach trekingowych to aż dziw bierze, że przeszłam wtedy 59 km.W dodatku pogoda nie była sprzyjająca: deszcze i burze jak to zazwyczaj bywa w maju. Niestety już miałam takie obtarcia na nogach, że nie było możliwości dalszego marszu. Kiedy  po powrocie do domu czołgałam się po schodach krzyczałam naokoło, że ostatni raz poszłam na ten Kierat. Jednak kiedy następnego dnia byłam już wyspana nastawienie się zmieniło. Medal i dyplom dla każdego uczestnika wynagradzał całą nieprzespaną noc i inne trudy. Wtedy też zmieniało się moje myślenie.

Moje dotychczasowe starty i wyniki:

Rok 2008 - 59 km - czas: 18:30
Rok 2009 - 52 km - czas: 16:42
Rok 2010 - 47 km - czas: 15:50
Rok 2012 - 28 km - czas: 08:58
Rok 2014 - 100 km - czas: 27:33 :)

Jak widać tendencja z roku na rok była spadkowa. Nie wiem czemu, ale w tym roku postanowiłam wystartować reprezentując oczywiście Klub Sportowy Limanowa Forrest. Tym razem to ja namówiłam kilka osób. W piątek już od samego rana gorączkowe przygotowania. O tym jaka jest trasa dowiadujemy się w dniu zawodów. Każdy uczestnik dostaje mapę Beskidu Wyspowego i Gorców z opisem gdzie znajduje się punkt kontrolny, do której godziny musimy się tam zjawić żeby podbić karty i numery telefonu przydatne w razie jakiś niemiłych sytuacji. Zanim biuro zostało otwarte równo o godzinie 12:00 zdążyła już ustawić się spora kolejka Maratończyków. My też się tam znaleźliśmy. Mapa odebrana, jeszcze kupić jakieś energetyczne żele, skarpetki i bukłak ( Ten, który zamówiłam przez sklep internetowy przyszedł dopiero dzisiaj...tak więc teraz mam dwa, ale nie wyobrażam sobie zatrzymywania się za każdym razem kiedy chce się napić). Mariusz zajął się opracowaniem mapy, ja zajęłam się kanapkami. Byłam dumna, że uda mi się spakować do plecaka 15l, ale kiedy zaczęłam upychać kurtkę przeciwdeszczową, jakąś bluzę, jedzenie, wodę to stwierdziłam, że nie ma szans się zmieścić. Trzeba było zabrać ciut większy. Może to i nawet lepiej. :) Popołudniu jakaś, krótka drzemka musi być. Pół godziny przewracania się z boku na bok i zastanawiania się co nas czeka, czy uda nam się dotrzeć do celu, czy nic się nie stanie itd. Czas się zbierać, a przecież dopiero udało mi się zasnąć. Spotkaliśmy się u mnie w domu: Asia, Mariusz i Arek, z którym byłam 3 razy na Kieracie. Jadąc samochodem do centrum Limanowej z każdej strony można było zobaczyć charakterystycznie wyglądających ludzi. Niektórzy plecaki mieli jakby wybierali się na tydzień, inni zaś jakby tylko na kilka godzin. Start w tym roku był przeniesiony z rynku do parku miejskiego. Na każdym kroku można było spotkać znajomych. Wybiła godzina 18:00 i 717 osób ruszyło. Początek zawsze jest trudny: nie rozgrzane mięśnie, każdy pędzi jak szalony. Pierwszy punkt w tym roku był w miejscowości Siekierczyna na wzniesieniu Kuklacz (774 m). Wiecie co jest ciekawe na Kieracie? Przyjezdnym wydaje się, że jak jesteś z Limanowej to znasz wszystkie miejsca w Beskidzie Wyspowym, a później się okazuje ile jest miejsc, o których nawet nie masz pojęcia. Kierujemy się na kolejny punkt Kicznia - tutaj coś szybko zjeść, czołówki na głowę bo zaczynało się już ściemniać. Dalej maszerujemy do dworku w Kamienicy. Pierwsze użycie maści rozgrzewającej "Bengay", którą  aż czuć w powietrzu...prawdziwy zapach Kieratu :D. Z punktu 3 na 4 czyli z 23 km na 26 km dopada mnie straszny kryzys. Nogi idą, a w głowie toczy się walka Po co mam iść? Jaki to ma sens? Wielu ludzi na tym odcinku pobłądziło więc dało to im  niezły wycisk. Na tym punkcie nasza grupa niestety zmniejsza się o Arka, który postanowił zawrócić. Jest już po północy. Idziemy do punktu Dybce - już nawet nie pamiętam czy było tam coś charakterystycznego. Po drodze Mariusz zarządza tankowanie wody w strumyku. Nikt nie protestuje każdy po kolei napełnia butelki bo nie wiadomo za ile km będziemy mieć dostęp do wody. Wyjście na szczyt Lubań było strasznie ciężkie. Szliśmy na przełaj po borowinach i krzakach. Asia oczami wyobraźni widziała już borówki. Oj gdyby były to pewnie byśmy tam posiedzieli chwilę. Momentami jest tak stromo, że spokojnie można się podpierać rękami o ziemię. W pewnej chwili zostaję ja i Tomek i jeszcze jakaś grupa ludzi. Nie wiemy gdzie mamy się kierować. Emocje w takich przypadkach brały górę i czasem padało wiele ostrych słów. Kiedy niektórym chciało się płakać wspinając się na Lubań to mi było nawet całkiem wesoło. Nie sądziłam, że jest góra gorsza niż Szczebel - szczerze polecam. Będziecie się zastanawiać czy bardziej lubicie wychodzić pod górę czy może schodzić :D. Wiatrołomy na końcowym odcinku dały nieźle popalić. Wcześniej jak spotkaliśmy na rowerze Dawida i Andrzeja, którzy podjęli się przejechania trasy na rowerze to zakładali się kto będzie szybciej na szczycie. Rower w tym przypadku stawał się  jednak dodatkowym obciążeniem. 40 km już mamy. Kierujemy się na Ochotnicę Górną. U Tomka pojawiają się pierwsze problemy z kolanem.Nie daje tego po sobie poznać, ale każdy krok to ból. Od najbliższych zabudowań dzieli nas spory dystans. Nie ma wyjścia i trzeba dzwonić po GOPR. Na pomoc oczekujemy na pobliskiej polanie. Przynajmniej mamy zapewnione piękne widoki o 4 nad ranem. Ognisko rozpalone żeby nie zamarznąć.Mijający nas ludzie, a było ich ze 150 z zainteresowaniem spoglądają w naszą stronę bo myślą, że robimy piknik Korzystając z tego postoju ucinam sobie drzemkę. Po długim oczekiwaniu dotarł GOPR, który zadecydował, że ze względu na trudne warunki na trasie trzeba będzie transportować poszkodowanego helikopterem. Zostawiamy naszego Kieratowicza w bezpiecznych rękach i około godziny 7 nad ranem idziemy dalej. Po dotarciu do cywilizacji odwiedzamy lokalny sklepik. Sok Tymbark i jego kapsle zawsze idealnie pasują do sytuacji "Da radę" . Skoro nawet kapsel tak twierdzi to tak musi być. :). Magiczna liczba 50 km przekroczona. Tutaj dużo osób rezygnuje, ale nie my. Śniadanie, "kąpiel" w rzece i w drogę. Jest nas czworo. Słońce od samego rana mocno przygrzewa. Jak na złość idziemy po polach gdzie nie ma nawet odrobiny cienia. Chcąc ominąć sporą kałużę moja noga tam wpada. Yhy super :D Noga teraz sobie wesoło chlupie w bucie. Na polanie Gorc Kamienicki przy Bacówce bardzo sympatyczni Sędziowie dodają otuchy. Punkt teoretycznie bez wody, a tutaj niespodzianka. Jest jakiś strumyk - uzupełniamy więc zapasy. Dalej na Przełęcz Przysłopek - szybkie podbicie karty i zaczynamy wspinać się pod ostrą górę. Idziemy na Mogielicę. Marcin już się cieszy, że zdobył Królową Beskidu Wyspowego...szybko go  jednak uświadamiam, że to jeszcze nie Mogielica, a dopiero Jasień. Zmęczenie daje się już we znaki. Na domiar złego dopada nas deszcz. Owszem marzyłam o deszczyku, ale takim ciepłym letnim, a nie o ulewie z burzą. Biegiem do drewnianej wiaty, która znajdowała się w pobliżu. Okryta folią NRC trzęsę się z zimna. Wyobrażam sobie te końcowe 30 km w nieustającej ulewie. Na niebie zrobiło się spokojniej, burza ustała więc nie ma co siedzieć bo później nie wstaniemy. Na Polanie Stumorgowej przekraczamy 75 km. Do celu coraz bliżej. Mariusz tak nas prowadzi, że omijamy szczyt Mogielicy i trawersujemy jakąś drogę zboczem. Przy naszej grupie przewijało się sporo osób, które do nas dołączały. Dobry nawigator na takim maratonie to skarb :). Z leśnych dróg i polan wychodzimy na asfaltową drogę. Dłuży się niemiłosiernie. Po drodze zaopatrujemy się w wodę bo dostaliśmy informacje, że na punkcie kontrolnym już brakuje. Znowu spotykamy się z rowerzystami. Punkt 12 w Słopnicach przy Urzędzie Gminy zaliczony. Myślałam, że jeszcze zostało nam 10 km. Asia rozwiała moje wątpliwości dobijając mnie, że jeszcze 16 km. Asfaltowa droga po tylu km nie jest tym co nogi lubią. Każdy krok to już była niezła walka z samym sobą i ze zdartymi nogami. Człowiek podczas takiego marszu tak nabiera pokory. Rzeczy, które na co dzień zaprzątają nam głowę stają się nagle jakieś odległe. Marzenia też wtedy nie są jakieś wygórowane: szklanka soku malinowego, lody truskawkowe,  herbata, kiełbaska z grilla. Proste rzeczy, ale na trasie niedostępne. Odcinek do Tymbarku do ujęcia wody pokonujemy w milczeniu. Pod względem nawigacyjnym Mariusz miał pole do popisu ponieważ Organizatorzy bardzo sprytnie ukryli to miejsce. Jeszcze tylko, albo aż 10 km. Jestem już nawet blisko domu. Ja proponuję iść torami, ale padło na Paproć. Pokonujemy kolejne przewyższenie. Tyle razy w życiu byłam na tej górze, ale dopiero teraz odkryłam jaka ona jest stroma. Przekładam kijkami najszybciej jak się da bo już naprawdę mam dość. Na koniec zejście przez trawy sięgające do pasa i dojście do ulicy Kamiennej. Tutaj spotykamy Kolegę, który nam kibicuje. Droga Bulwarami - ostatni odcinek dzielący nas od zwycięstwa :). Po 27:33h  jest upragniona META. Dotarliśmy w czwórkę: Asia, Mariusz, Marcin i ja :). Mówią, że do trzech razy sztuka w moim przypadku było to piąte podejście.Tym razem się udało. Myślałam, że poczuję jakąś wielką satysfakcję i radość. Jedyne co poczułam to ogarniające mnie już zmęczenie i bezsilność. Organizatorzy Pan Andrzej i Tomek miło mnie przywitali na mecie - pozdrawiam bo niestety nie zdążyliśmy się pożegnać przed wyjazdem :) Po tym jak oddaliśmy karty kontrolne itd. czas na posiłek. W końcu po tylu godzinach coś ciepłego czyli kiełbaska. Jak już usiedliśmy to później wstanie graniczyło z cudem. Dobrze, że Krzysiek nas podwiózł na parking bo jakby nam przyszło iść do samochodu to nie wiem kiedy byśmy się dowlekli :).

Następnego dnia rano było uroczyste zakończenie. Każdy dostał medal i dyplom, a najlepsi w swoich kategoriach otrzymali puchary. Najlepszy czas wśród mężczyzn uzyskał : I miejsce – Maciej Więcek (13:34), a wśród kobiet: I miejsce (ex equo) – Elżbieta Sułkowska, Anna Sułkowska (17:04). Gratulacje :)


Czy pójdę za rok na Kierat??? Tego nie wykluczam :). Pomimo tego, że zapierałam się, że to już naprawdę ostatni raz to uwierzcie, że to jest uzależniające :).


P.S. Przemyślenia po kilku Kieratach :D

Buty: 
Skąd  pomysł żeby zakładać ciężkie buty trekkingowe za kostkę? Przemokną w deszczu, a Ty później musisz iść w mokrych bo nie ma szans żeby wyschły. W tym roku miałam buty biegowe i pomimo, że czasem wpadłam w jakaś kałużę lub dopadł nas deszcz to zaraz były w miarę suche. Ewentualnie wystarczyło przebrać skarpetki i komfort marszu od razu się poprawiał.

Bukłak:
Szkoda, że wcześniej nie miałam tego wynalazku. Na poprzednich Kieratach zazwyczaj kończyło się na tym, że byłam już odwodniona. Sięgać za każdym razem do plecaka żeby się napić wody spowalnia nie tylko mnie, ale i całą grupę.

Plecak:
Super jeżeli ma pas piersiowy i biodrowy bo wtedy przylega idealnie do ciała i od razu lepiej się idzie.

Ubranie:
Na pewno nie jakaś ciężka bluza i o zgrozo dżinsy :D. W tym roku było dość upalnie więc na początek marszu krótkie spodenki. Na noc legginsy, które chroniły przed zimnem i gałęziami w lesie. Na rano kiedy słońce przygrzało znów krótkie spodenki i jak dla mnie takie rozwiązanie sprawdziło się idealnie.

Folia NRC:
Zastanawiałam się po co nam to potrzebne. Nie wiele miejsca zajmuje w plecaku, a daje naprawdę dużo. Kiedy siedziałam cała mokra od deszczu dała trochę ciepła. Ewentualnie zawsze można na niej pospać :)

Kijki:
Na takim maratonie jak dla mnie muszą być obowiązkowo i to nie podlega dyskusji :).

Trening na Kierat?
Trenerem nie jestem więc wskazówek tutaj udzielać nie będę, ale wiadomo, że wstając prosto od biurka to może być ciężko. Ważne jest żeby zabrać ze sobą uśmiech i ekipę, która będzie wspierać na każdym kroku. Dlatego na początku oznajmiłam znajomym., że jak bym miała marudzić, rezygnować czy coś to mają mi dać kopa żebym szła dalej i tak nawet nie mówiła. Obyło się na szczęście bez takich akcji :D


Z tego miejsca chciałabym pogratulować wszystkim uczestnikom Kieratu 2014. Każdy kto podjął się tego zadania pomimo, że może nie ukończył jest już zwycięzcą :).

Wystartowało 717 osób. 417 ukończyło.
Moje miejsce 327 :)

Trochę się rozpisałam. Mogłabym jeszcze więcej, ale nie chcę Was zanudzić :).


Mapa trasy pojawi się wkrótce na blogu.


Numer 448 :)
Moda Kieratowa bywa bezlitosna :D
Zestresowany Marcin :) Rowerzyści: Andrzej i Dawid, którzy też pokonali trasę Kieratu.
Tomek :)
Park w Limanowej.
Widoki przed 5 rano.
Asia :)
Spotkanie na trasie.
Wysiłek na Kieracie jest niesamowity.
Kierat??? Ktoś pomyśli, że piknik :). W oczekiwaniu na GOPR. 

Niezłe zamieszanie.

Korzystając z zamieszania fotka na quadzie :D.
Niestety Tomek musiał przerwać Kierat.
Lot helikopterem.
Mariusz :* Najlepszy nawigator :) Bez niego byśmy zginęli :D Zdjęcie z tyłu bo cały czas pędził.
Gorczański Park Narodowy.
:)
Widoki po drodze na Mogielicę.
Punkt kontrolny 10 na Polanie Stumorgi.
W oddali szczyt Mogielicy.
Kolejna spotkanie na trasie z rowerzystami. Zakupy w sklepie i w dalszą drogę.
100 km - czas 27:33

Pozdrawiam Kamila :)

niedziela, 25 maja 2014

Przehyba pod tytułem Rudy, Pancerny i Pies :D

W czwartek popołudniu razem z M. i A. pojechaliśmy do Gabonia. Naszym celem była Przehyba (1173 m). Założenie było takie: szybki wyjazd, genialny zjazd. Do góry pojechaliśmy asfaltem, który wiedzie prawie na sam szczyt. Następnie w schronisku tradycyjnie zupa pomidorowa - nawet jeżeli byśmy nie byli głodni to musiała być :). Po odpoczynku kaski na głowę i w drogę...nie była to jednak płynna jazda. Trzeba się było trochę nakombinować jak objechać drzewa na szlaku. Kiedy udało nam się wydostać z obszaru wiatrołomów można się było delektować jazdą. M. pędził z przodu, następnie A., a ja na końcu. Wcale to nie było takie złe bo jak słyszałam krzyczącego A. po drodze to wiedziałam, że lepiej na takim odcinku zwolnić. A. zaliczył poważny upadek, ale na szczęście dotarliśmy w całości...niektórzy do domu, a inni na Szpitalny Oddział Ratunkowy. Wycieczka naprawdę mega spontaniczna i jak dla mnie mega udana :). Następnym razem mam nadzieję, że uda nam się więcej osób wyciągnąć :).

Link do trasy 23.05.2014 
http://www.endomondo.com/workouts/

Parking gdzie zostawiliśmy samochód.
Bananowe dopalacze :D
Dolina Jaworzynki Niżna (600 m n.p.m.)

Dolina Jaworzynki (850 m n.p.m.)

Schronisko na Przehybie :)
Widoki z tarasu.


Było ciekawie :)

 




Pozdrawiam Kamila :)

Rudy Project Zuma - test :) & Mogielica :)

W środę jak zwykle zaspana po pracy wybrałam się na rower. Warunek jaki postawiłam M. to lekka trasa. Więc na przekór temu znalazłam się na najwyższym szczycie Beskidu Wyspowego czyli Mogielicy (1171 m). Ból głowy i ogólne zmęczenie trochę mnie spowalniały. Momentami żeby przejść trzeba było przenieść rowery bo objechać to wszystko co było na szlaku byłoby chyba niemożliwością. Miałam okazję też przetestować swój nowy kask. UVEX służył mi prawie 4 lata, ale ostatnie ekstremalne jazdy i upadki na głowę spowodowały zerwanie paska mocującego. Jazda w takim rozwalonym nie była dla mnie komfortowa. Teraz przyzwyczajam się do RUDY PROJECT. Po raz pierwszy zobaczyłam go na jakimś zdjęciu rowerzystki, a kobieta nie wie czego chce dopóki nie zobaczy tego u innej :D. Jednak zanim go zamówiłam sporo się zastanawiałam czy oby na pewno taki, a nie inny. Po pierwszej jeździe mogę powiedzieć, że jest bardzo wygodny. Momentami można zapomnieć, że jest nawet na głowie. Ważna rzecz: można do niego kupować części wymienne typu daszek, wkładki, regulacje, zapięcia.  Jednak co do wyglądu w nim muszę się jeszcze przyzwyczaić :).  Na szczycie Mogielicy znajduję się wieża widokowa, ale teraz żeby podziwiać widoki nie ma konieczności wychodzenia. Powalone drzewa odsłoniły krajobraz. Czy ja wcześniej pisałam coś o bolącej głowie? Na zjeździe byłam tak zadowolona bo jechaliśmy drogą gdzie miałam okazję tylko iść na nogach, a na rowerze to się tam tak śmiga. Jak o tym piszę to myślami jestem właśnie tam... :). Po dotarciu do samochodu M. rozłożył pomiędzy drzewami slackline - dyscyplina sportowa polegający na chodzeniu i wykonywaniu trików na taśmie, zazwyczaj o szerokości 2,5-3,0 cm, rozwieszonej i napiętej między dwoma punktami na wysokości od kilkunastu centymetrów do kilkuset metrów. Nieźle takie coś ćwiczy równowagę, której mi jeszcze brakuje.

Link do trasy 22.05.2014  http://www.endomondo.com/workouts/

Niesamowite orzeźwienie :)
Żmija.
Po drodze widoki na Limanową.
Przenoszenie roweru w tych warunkach może stać się nową dyscypliną sportową :)
Widoki ze szczytu Mogielicy.
Kapliczka.
Niby Rudy, a niebieski :D

Krzyż na Mogielicy.
:):):)
Opanowane ruchy M. :)
Aaaaa :D
Pozdrawiam Kamila :)

Zbieranina :)

Tyle się działo, że dopiero teraz coś tu napiszę :). Intensywne opady deszczu, które w ostatnim czasie spowodowały powódź i lokalne podtopienia skutecznie uniemożliwiały wychodzenie z domu. Zanim to jednak nastąpiło udało mi się zrobić trasę z Limanowej do Mszany Dolnej - tam i z powrotem czyli około 55 km. Po drodze trzeba uważać bo tiry pędzą jak szalone. Później to był tylko deszcz i deszcz..i oczywiście moje różne obowiązki. Kiedy zaświeciło już słońce to chciałam to jak najlepiej wykorzystać i wybrałam się na Sałasz i na Miejską Górę. To co zobaczyłam po drodze mogło wprawić w osłupienie - jeszcze bardziej jeżeli wiedziało się jak to wszystko wyglądało wcześniej. Ile zostało powalonych drzew to chyba nie idzie zliczyć. Pomiędzy Łysą Górą, a Miejską Górą zrobiło się nawet małe jeziorko w lesie - taka nowa atrakcja Limanowej :D. Zjeżdżając już do centrum miasta złapałam kapcia. Na szczęście serwis rowerowy był w pobliżu więc po zaklejeniu dętki i wyjęciu kolca mogłam kontynuować jazdę :).

Poniżej zbieranina zdjęć :)


Po co iść skoro można biec? :D Reksia :)
Widoki z Walowej Góry.
Niepozorny potok, a był jak rwąca rzeka.
W drodze na Sałasz.
Szlak momentami tak właśnie wyglądał.
Krótki odpoczynek :)
"Jeziorko" w lesie.
Pozdrawiam Kamila :)