niedziela, 2 lutego 2014

Kto chce szuka sposobu, kto nie chce szuka powodu... :)

Jest już luty. Mogę więc w końcu napisać to o czym tutaj wcześniej nie wspomniałam ani słowem. Pewnego styczniowego dnia wpadłam na pomysł żeby zrobić 300 km w miesiąc - do dyspozycji rower oraz buty do biegania. Plan prosty: wypada 10 km na jeden dzień, ale żeby tak było wymagałoby to systematyczności. Nie zawsze się dało, czasem się nie chciało. Nagle niespodziewanie spadł śnieg - zdziwienie. :D Nie chciałam też nabijać km tylko żeby były, ale starałam się je pokonywać po górach, lasach, a asfalt omijać szerokim łukiem. Ci z którymi podzieliłam się moim pomysłem patrzyli na mnie na początku dziwnie, a później to sami mnie wyciągali/wyganiali na rower i motywowali. 200 km zrobione...pozostały więc tylko dwa dni do końca. Hmmm, a może by jednak pozostać przy tym i wykręcić się złą pogodą? Przecież 200 km to też dużo. Jednak nie potrafiłam zrezygnować. W czwartek udało się zrobić ciekawą trasę w śniegu :). Zostało jeszcze tylko, albo aż 50 km. Po nocnej zmianie w pracy z samego rana razem z M. pojechałam do Krakowa pozałatwiać kilka spraw - w końcu odebrałam swój dyplom z uczelni. :) Po powrocie chwila na sen. Godzina 21:00 zakładam odblaski i co się tylko świeci i ruszam na pętlę, po której zazwyczaj biegam. Ma około 3 km...czyli do pokonania jakieś 20 kółek. Szczerze? Brzmi to strasznie. Na ulicy spokojnie co jakiś czas mijają mnie samochody. Jestem na 13 km i nagle czuję, że jakoś dziwnie się jedzie. Zatrzymuję się, a tu niespodzianka - kapeć. Na szczęście ta trasa przebiega niedaleko od mojego domu. Dzwonię więc do Brata żeby przyjechał na moim drugim rowerze i zabrał coś żeby wykręcić platformy. Chciałam je zmienić żeby moje buty pasowały, ale jakieś inne wpięcie było. No to lipa...kończyć jazdę? Nie...wsiadam na rower, a po drodze wstępuje do domu i ubieram zwykłe sportowe buty - jazda z SPD gdzie wcale nie spełnia to swojej roli raczej do wygodnych nie należy. I tak przez 35 km sobie jeszcze jeździłam bez picia bo nie miałam koszyka na bidon. Straciłam na tym wszystkim jakieś 15 minut. Kolejny cel: skoro to ma być w styczniu to muszę zdążyć przed północą. Ostatnie km kręcę ile sił w nogach. Obliczam ile muszę pokonać i w jakim czasie. Kończę jakieś 10 minut po północy. Zmęczona wracam do domu. Z dumą ścieram błoto z twarzy haha i dopadam bidon z wodą :). ZROBIŁAM TO :) 

Pozdrowienia dla tych co mi kibicowali i nie pozwolili zrezygnować :).


Mam już kolejny pomysł na luty. Może ktoś się przyłączy :)
:)

Pozdrawiam Kamila :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz