Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wycieczki piesze. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wycieczki piesze. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 27 stycznia 2019

Złaz Turystyczny na Miejskiej Górze - tradycyjne powitanie Nowego Roku :)

W niedzielę 6 stycznia 2019 roku w Limanowej na Miejskiej Górze odbył się coroczny Złaz Turystyczny - tym razem już XIX. Nie wiem nawet, w którym momencie stało się to już tradycją, że razem ze znajomymi rowerzystami zawsze tam się spotykamy. Kilka dni wcześniej planowałam pokonać tą trasę na dwóch kółkach, ale nasypało tyle śniegu, że prędzej można było myśleć o nartach.

Razem z koleżanką wychodziłam pieszo żółtym szlakiem czyli tzw. Drogą Krzyżową. Zawsze kiedy jestem przy tej tablicy informacyjnej przypominam sobie czasy jak ustawiałam stoper i jazda w górę ;) Kiedyś wyjechałam 3 razy pod rząd ponieważ kolega o coś się założył, a ja w tym towarzyszyłam. Nasz rekord wyniósł wtedy 14 minut. 


Spacer w takich okolicznościach przyrody to sama przyjemność.


Po drodze spotkałam kolegów z GOPR-u, którzy zjeżdżali na nartach.


Milenijny Krzyż na Miejskiej Górze (716 m n.p.m.) widoczny jest już z oddali -  to jeden z bardziej rozpoznawalnych symboli Limanowej. 


Krzyż ma wysokość 37 metrów, rozpiętość ramion 13 m. W momencie wybudowania był największym krzyżem w Polsce.



Nie spodziewałam się tego zupełnie, ale miałam okazję przejechać się skuterem. Oczywiście jako pasażer. Powiem tylko, że było ekstremalnie. Chyba to jednak nie są moje klimaty. Jeszcze bardziej doceniłam to co robią GOPR-owcy. W ostatnim czasie w mediach bardzo dużo słychać na temat różnych akcji ratunkowych w górach. Jeśli ktoś z Was chciałby też nosić dumnie czerwony polar i ratować ludzkie życie to jest ku temu dobra okazja :) Już 23 lutego odbędzie się egzamin na kandydata ratownika górskiego. Więcej informacji znajdziecie na plakacie poniżej. 


Tak sobie myślę, że kurtkę czerwoną już mam to nic tylko doczepić naszywkę GOPR :)



Widząc taki dach pomyślałam tylko o jednym. O czym? O tym żeby zjechać tam na nartach.


Na każdego uczestnika złazu czekała pyszna kiełbaska i herbata.


Pomimo mroźnej pogody pojawiło się całkiem dużo osób. 


Ktoś chętny? :)


Pozdrawiam
Kamila :)

wtorek, 23 października 2018

Kiwon - maraton o wodzie i kradzionych jabłkach :)

Co to jest Kiwon i jak to się wszystko zaczęło?

Kiwon jest to pompa służąca do pompowania ropy naftowej ze złoża mającego niskie ciśnienie własne. Kiwon jest to również bieg na orientację w Beskidzie Niskim i Pogórzu Karpackim. To właśnie o nim dzisiaj napiszę.

Jakieś pół roku temu mój mąż Mariusz niespodziewanie trafił na informację na temat biegu. Limit 100 osób. Bieg na orientację z kompasem, Beskid Niski - zapowiada się obiecująco! To co zapisujemy się? Krzyknął do mnie z pokoju. Pochłonięta obowiązkami domowymi z obojętnością odkrzyknęłam do niego "Zapisuj". Namówiliśmy jeszcze kilka osób żeby było raźniej. 

Czas płynął, a maraton zbliżał się coraz to większymi krokami. W piątek wieczorem pojechaliśmy do miejscowości Libusza gdzie mieliśmy nocleg, a następnego dnia w sobotę (13.10.2018 r.) znaleźliśmy się w miejscowości Rozdziele gdzie była baza zawodów. O ile wcześniej podchodziłam na luzie tak im bliżej było startu to zaczynałam odczuwać mały stres.  

Zapraszam na relację z maratonu. Podzieliłam ją na punkty żeby było bardziej przejrzyście :)

Strona maratonu: kiwon.towarzystwojastrzebiec.pl

Nasza ekipa w komplecie :)
Dystans:
Na Kiwonie mamy do wyboru dwie trasy:


  • TP15 – Idealna trasa dla osób rozpoczynających swoją przygodę z biegami na orientację, jak i dla tych co lubią szybką i ostrą rywalizację.
  • TP50 – Dystans przeznaczony dla najwytrwalszych zawodników.

Skoro na Kieracie przechodziliśmy po 100 km to co to jest jakieś 50 km. Dopiero z czasem do nas docierało, że Beskid Niski może pokazać swoje prawdziwe oblicze i dać nam niezły wycisk. Jak się powiedziało A, to trzeba było powiedzieć też B. Zatem do dzieła :)

Wszystkie osoby startujące na trasie 50 km.
Treningi:

W tym roku moje treningi były bardzo intensywne. Od lutego codzienne spacery, a później biegi. Z wózkiem oczywiście. Obciążenie wynosiło ponad 20 kg więc na Kiwonie jakoś tak mi było jakby lżej, ale podświadomie tęskniłam za moim słodkim ciężarem.




Pakiet startowy:

Nie wiem czemu, ale przyjęło się, że na zawodach biegowych musi być jakiś pakiet startowy. Na zawodach rowerowych dostajesz numerek na koszulkę i na rower, a po wyścigu musisz to oddać i wszyscy to akceptują. Co zawierał pakiet? Oczywiście numer startowy gdzie podbijało się zdobyte punkty. Koszulkę techniczną do biegania - na lato będzie idealna oraz broszury promujące region. Na miejcu każdy z uczestników mógł sobie zrobić herbatę/kawę i do tego przekąsić drożdżówkę. Biorąc pod uwagę fakt, że wpisowe wynosiło 50 zł to chyba oczywistym jest, że Organizatorzy musieli to robić tylko i wyłącznie z pasji. :)


Jedna wielka niewiadoma :)
Ekipa:
Limit zawodników wynosił 100 osób więc taki kameralny bieg. Nasza ekipa była dosyć spora bo liczyła aż 6 osób. Głównym dowódcą całej imprezy był Mariusz, który spisał się znakomicie :) Gdyby nie on to pewnie dalej bym jeszcze siedziała w lesie...ewentualnie byłabym już zjedzona przez wilki.



Opracowanie trasy.
Mapa:

Pół godziny przed startem dostaliśmy mapę. Zanim jednak to nastąpiło odbyła się odprawa techniczna. Później wszyscy byli zajęci opracowaniem najlepszej strategii pokonania trasy. Kolejność zaliczania punktów była dowolna.




Początkowe punkty zdobywaliśmy jeden za drugim. Ekstremalnie zaczęło się kiedy od jednego do następnego dzieliło nas około 8 km.


Pierwszy punkt znaleziony.
Punkt zlokalizowany przy jasknini. 

Punkt przy wodospadzie.
Woda i wyżywienie:
Na dwóch punktach na trasie miała być woda. Niestety jakoś nie udało nam się na nią trafić. Sklepów po drodze też brak więc to co mieliśmy ze sobą miało nam wystarczyć na całą drogę. Upał był niemiłosierny więc wiadomo, że woda była towarem pożądanym. Po drodze trafiliśmy na studnie. Oczywiście tankowanie do pełna. Kolejny raz wodą poratowała nas pewna pani, która wyniosła nam dwa wiadra wody. Zwykła woda, a cieszy. Późnym wieczorem przy chyba szóstym punkcie trafiliśmy na dwa pięciolitrowe baniaki z wodą. W tym momencie to już nas nie ratowało. Jak wyglądało jedzenie na takiej trasie? Dzień wcześniej przygotowałam sobie kanapki z kotletem - wszystko było jedzone w ruchu ponieważ nie było nawet chwili żeby spokojnie zjeść. Idąc pod Magurę Małastowską gdzie droga nie miała końca dopadł mnie kryzys. Moim marzeniem w tym momencie były żelki. Na szczęście Asia w swoim 5 litrowym plecaku ma wszystko. I tak ja dorwałam paczkę żelek, a kolega banana. I dziwić się, że na koniec Asi brakło sił jak taka szarańcza rzuciła się na to co miała. Gdy mijaliśmy jakąś jabłonkę to zbieraliśmy jabłka żeby chociaż na chwilę oszukać głód. Można powiedzieć, że kiwon przeszliśmy o wodzie i kradzionych jabłkach. A jak wiecie kradzione nie tuczy więc po Kiwonie moja waga spadła zdecydowanie w dół.




Ból:

Nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Od bólu fizycznego gorszy bywa ból psychiczny. Kiedy dopada cię kryzys i zastanawiasz się co ty właściwie tutaj robisz? Po co znowu na takie coś poszłam? Czy nie lepiej było sobie siedzieć w domu i wylegiwać się na kanapie? Do tego jeszcze buty zaczęły uwierać. Okazało się, że chyba powinnam mieć ciut większe. 

Upór:

Kiedy coś zaczynam muszę to skończyć. Na maratonie Kiwon punkty były zlokalizowane w takich miejscach, że naprawdę nie opłacało się rezygnować. Podbijasz punkt, a dookoła tylko las. W jednym miejscu naszła mnie myśl, a może jednak odpuszczę i wrócę do bazy na stopa. Asia, która to usłyszała kazała mi zamilczeć bo znając nas chwila moment i kciuk powędrowałyby w górę, a znając nasze doświadczenie w łapaniu stopa to raz dwa byłybyśmy w bazie zawodów. Wiem, że później byśmy tego gorzko żałowały.




Przed nami długa droga.

Pogoda:

Pogoda była wymarzona. Złota polska jesień na całego! Nie chce nawet myśleć jakie byłoby błoto gdyby był deszcz.

Ubiór:

Kiedy w sobotę wstaliśmy już po godzinie 05:00 było naprawdę zimno. Do końca nie byłam przekonana jak się ubrać na ten bieg. W ostateczności założyłam długie legginsy i jak słońce przygrzało myślałam, że je rozszarpię scyzorykiem, ale było mi ich szkoda. Następnym razem na taką imprezę ubieram krótkie spodenki i długie skarpetki żeby ochronić nogi przed podrapaniami. Jeśli chodzi o plecak to mój rowerowy, który na dwa kółka jest genialny przy biegu totalnie się nie sprawdził. Cały czas czułam jak podskakuje, a jego ramiona uwierają mi o szyję. Co jak co, ale ubiór musi być przemyślany bo w moim przypadku potrafi mnie to całkowicie rozproszyć.


Jesień na całego.
Jeden z punktów przy Cmentarzu Wojennym.



W końcu jakiś szczyt.
Widoki:

Beskid Niski o każdej porze roku zachwyca. Jesień w górach jest niesamowita!




Pies:

Na około 15 km przybłąkał się do nas pies. Ochrzciliśmy go Kiwon. Za nic nie dał się odgonić więc przemierzał z nami całą trasę co jakiś czas znikając gdzieś za drzewami. Był bardzo wytrwały. Po dotarciu na metę oczywiście poinformowaliśmy o psie, ale niestety nie wiem jak potoczyły się jego dalsze losy.






Walka z czasem:

Limit czasu na trasie 50 km wynosił 12 godzin. Ostatnie 2 godziny pomimo ogromnego zmęczenia pokonaliśmy biegnąc. W rzeczywistości wyszło około 60 km. Niestety na mecie pojawiliśmy się z opóźnieniem około 13 minut i przez to dostaliśmy karne 10 godzin. Jeżeli ktoś nie zaliczył jakiegoś punktu to wtedy kara czasowa wynosiła 3 godziny.



Meta:

Kiedy przekroczyłam linię mety i wiedziałam, że nie muszę już biec myślałam, że zaraz się przewrócę. Na mecie bardzo miło przywitali nas organizatorzy oraz inni uczestnicy, którzy dotarli już wcześniej do bazy. Na każdego czekał złoty trunek. Do tego obiad: ziemniaki, kotlet i buraki. Nie byłam jednak w stanie zjeść kotleta bo cały dzień mi towarzyszył w moich kanapkach. Myślałam, że po drodze obrócimy się na jakąś zupę, ale nie było już na to czasu.



Wyniki:

Kiedy rano o godzinie 08:00 wyruszyliśmy w trasę wiedziałam, że muszę to skończyć choćby nie wiem co. Trochę z pobłażaniem podeszłam do tego "50 km? Co to jest? Przecież po 20 km to ja śmigam z wózkiem" Takie było moje podejście...kiedy następowały kryzysy nabierałam większej pokory. "Co ja tutaj robię? Powinnam siedzieć w domu z dzieckiem, a nie po krzakach mi się znowu zachciało chodzić". Wiedziałam jednak, że muszę skończyć bo co mu powiem jak dorośnie? Niech nie myśli, że matka osiadła na laurach...Będąc już na mecie dowiedziałam się, że przed nami tylko 5 osób pokonało trasę w całości. Oznaczało to dla mnie, że razem z Asią będziemy mieć miejsce na podium. Nic takiego jednak nie nastąpiło...Może to ja coś źle usłyszałam. Jednak i tak radość z pokonania trasy była ogromna. Po kilku dniach na stronie pojawiły się wyniki. Po głębszej analizie i przeczytaniu regulaminu wiedziałam, że coś mi się nie zgadza. Po konsultacji z Organizatorami okazało się, że razem z Asią jednak jesteśmy drugie, a nie czwarte. Czyli podium jest nasze :) Mężczyźni natomiast przeskoczyli z błędnej pozycji 11 na 5 miejsce. 

Gdy zaczynał się sezon 2018 obiecałam sobie, że zdobętę puchar dla Michałka. Ostatnio przecierając swoje trofea z kurzów uświadomiłalm sobie, że właśnie tego dokonałam. Mam nadzieje, że puchar dotrze do mnie pocztą :)

Ktoś powie, że nie liczy się puchar tylko dobra zabawa! Owszem liczy się dobra zabawa, ale nutka rywalizacji też musi być. W przeciwnym razie nie nazywałoby się to zawodami!



Czy wystartuję za rok?

Jeżeli zadalibyście mi to pytanie podczas maratonu powiedziałam NIE - Koniec z takimi rzeczami. Kiedy jednak emocje opadną to zmienia się nastawienie i już tylko pojawiają się myśli gdzie by tu wystartować. 

W imieniu swoim jak i ekipy dziękujemy Organizatorom za KIWON :)

Pozdrawiam
Kamila :)

wtorek, 19 czerwca 2018

XV Międzynarodowy Ekstremalny Maraton Pieszy Kierat 2018

Emocje po maratonie Kierat już opadły i znowu musimy czekać kolejny rok.

Co to jest ten Kierat? Pisałam już o tym na blogu wielokrotnie, ale dla niewtajemniczonych mała ściągawka:


Trasa: Beskid Wyspowy, Beskid Makowski
Długość: 100 km non stop
Limit czasu: 30 godzin
Suma podejść: 4000 m

To tak w wielkim skrócie. Zapraszam na moją relację :)
Niektórzy ludzie z niecierpliwością oczekują na Sylwester i na to co przyniesie Nowy Rok. W naszym domu rok jest liczony od Kieratu do Kieratu. Już od kilku miesięcy wcześniej dało się słyszeć pytania z otoczenia "Idziesz na Kierat?".


Plan mojego Męża na rok 2018: pokonać trasę 100 km w czasie poniżej 20 godzin.

Mój plan: wystartować!

Dawniej zastanawiałam się ile kilometrów uda mi się pokonać. Tym razem moją głowę zaprzątała myśl czy uda mi wystartować? Największym pytajnikiem było dla mnie kto zostanie wtedy z dzieckiem. Na szczęście Babcia, Dziadek i Ciocia przejęli moje małe szczęście i mogłam ruszyć.



Jedziemy odebrać pakiety startowe.
"Dziadek Kierat" czyli Pan Andrzej Sochoń - budowniczy trasy i sędzia główny maratonu Kierat.

W piątek tuż po godzinie 11:00 pojechaliśmy do biura zawodów w Słopnicach. Czas na otwarcie spędziłam na pogaduchach to tu to tam, a  M. niecierpliwie czekał, aż zobaczy mapę. O godzinie 12:00 biuro zostaje otwarte. Wchodzimy jako jedni z pierwszych, a tuż za nami zdążyła się utworzyć długa kolejka oczekujących.

Ku radości M. trasa przebiega mniej więcej tak jak przypuszczał i tam gdzie trenował. Ja w tym roku nie obstawiałam nic - moimi jedynymi "treningami" były codzienne spacery z wózkiem i kilka wycieczek rowerowych. 
Pakowanie na Kierat? Dwie godziny przed startem zaczęłam upychać wszystkie rzeczy do plecaka. Oczywiście jak co roku okazało się, że jest tego za dużo i musiałam zabrać większy plecak. Wychodzę z założenia, że lepiej jest mieć swobodny dostęp do rzeczy niż za każdym razem wszystko wypakowywać z mniejszego.


Po 17:00 wyjeżdżamy z domu. Buziak dla Misia i w drogę - to była pierwsza noc gdzie został beze mnie. Oczywiście ja to bardziej przeżywałam bo przecież on się świetnie bawił :). 
Przed startem nastąpiła odprawa techniczna i można było ruszać w drogę. W tym roku oboje z M. startowaliśmy, ale nie razem co dla niektórych osób było sporym zaskoczeniem bo jak to tak.

W oczekuwaniu na start :)
M. ruszył biegiem, a ja z Koleżankami Kingą i Gosią znacznie spokojniejszym tempem. Do punku pierwszego idziemy bez błędnie - za bardzo nie ma możliwosći żeby się zgubić bo idzie około 700 osób więc ktoś gdzieś zawsze się przewija.



Po jakimś czasie pierwszy punkt zaliczony. Zdążyłam się już trochę rozgrzać więc idzie się znacznie lepiej. Ludzi też jakby coraz mniej.




Do punktu drugiego idziemy praktycznie cały czas same. W pewnym momencie jakby z czterech stron świata zeszli się ludzie. Co się okazuje? Wszyscy pobłądzili. Zaczęło się intensywne dumanie. My stwierdzamy, że odbijamy w krzaki i na przełaj. Po chwili udaje nam się znaleźć właściwą drogę. Dumne jak paw idziemy dalej. Trzeci punkt po wielu trudnościach w końcu odnaleziony.



W drodze na 2 punkt.



Kiedy znajdujemy się na trzecim punkcie jest dokładnie północ. Zakładam bluzę bo zaczyna mi się robić chłodno...zaraz jednak emocje mnie rozgrzeją. Idę trasą, którą wyznaczył mi M. W pewnym momencie docieramy do takiego miejsca, że ktoś o zdrowych zmysłach nawet nie pomyślałby, że tam jest jakaś ścieżka. Dzwonię do M., ale oczywiście jego telefon jest wyciszony. Wybieram więc nr do Asi żeby zapytać czy przechodzili przez takie zarośnięte coś. Odpowiedź brzmi tak więc już bez chwili zastanowienia można ruszać. Po drodze towarzyszy nam Pan Janusz, z którym później będziemy się mijać co jakiś czas na trasie.


Po wielu trudach 3 punkt zdobyty.
W drodze na 4 punkt Gosia podejmuje decyzje, że jednak schodzi z trasy bo niedawna kontuzja kolana postanowiła się odezwać. Wiecie co? Szacun dla niej! W tamtym roku przejechała trasę Kieratu na rowerze. Teraz też miała startować, ale towarzysz wycieczki się wycofał więc zdecydowała, że idzie razem z nami na nogach. Wróciła z pracy i w ciągu 20 minut już była gotowa do wyjścia. I niech ktoś powie, że kobiety to słaba płeć...

Czwarty punkt czyli Baza Szkoleniowo - Wypoczynkowa "Lugoboszcz" zostaje zdobyta. Razem z Kingą robimy sobie tutaj dłuższą przerwę. Ta dłuższa przerwa to z mojego powodu. I tutaj muszę się do czegoś przyznać. Korzystałam z pomocy osób trzecich co jest absolutnie zabronione. W bazie na Lugoboszczy czekał na mnie pewien tajemniczy pakunek, a mianowicie mój przyjaciel laktator. Siedząc i zajadając bułki okazało się, że zgubiłyśmy po drodze papierową mapę, a Gosia jak schodziła do drogi głównej to ją znalazła. Bierzemy mapę od sędziów i robimy zdjęcia telefonem. Kingę dopada mały kryzys spowodowany brakiem snu, a we mnie budzi się wola walki choćby nie wiem co. Pocieszam ją, że zaraz będzie jasno to i myślenie wróci. I miałam rację.


Z bazy Lugoboszcz wychodzimy w towarzystwie trzech chłopaków. Zawsze to raźniej. Okazuje się, że są z Nowego Sącza! W końcu ktoś miejscowy bo tak to sama Warszawa, Poznań, Gdańsk itd. Szybko łapiemy wspólny temat jakim są rowery.


Idziemy do punktu piątego czyli do słynnej góry Szczebel gdzie nachylenie potrafi wynosić nawet 45 stopni. Moje pierwsze spotkanie z tą górą było jakieś 8 lat temu kiedy na Kieracie w nocy dosłownie się tam czołgałam. Moje łzy mieszały się wtedy ze spadającym deszczem.


Zawsze to  ktoś nawigował na Kieracie. Tym razem była to moja rola. Chyba to mnie "trzymało przy życiu" bo nie miałam żadnego kryzysu. Po prostu czułam się za coś odpowiedzialna. Na Szczebel idziemy praktycznie bezbłędnie. Droga co prawda trochę się dłuży, ale o dziwo mam tyle siły, że mogłabym biec. 
Około godziny 5 rano zdobywamy 5 punkt. W tym miejscu nie opłaca się nawet rezygnować bo i tak trzeba zejść jeszcze sporo km do głównej drogi. Więc trzeba iść dalej. Razem z Kingą ruszamy żeby nie tracić czasu, a pozostali jeszcze zostają. Po chwili i tak spotykamy się w jednym miejscu bo miałam chwilowe zaćmienie i zaczęłam schodzić złą drogą.


Na szczycie góry Szczebel.









Droga ze Szczebla nie była usłana różami. Raczej powiedziałabym, że kamieniami i głazami. Kinga zaczyna zastanawiać się nad rezygnacją...czas nas trochę zaczyna gonić i patrzymy, o której będzie zamknięty następny punkt. Przeliczając okazuje się, że czasu nie mamy za wiele. K oraz napotkana ponownie ekipa z Sącza się wycofuje. Pytam jeszcze czy ktoś nie ma ochoty iść dalej, ale wszyscy kategorycznie odmawiają. Co ze mną? Podejmuję taką decyzję, że chyba sama po sobie się tego nie spodziewałam. Idę dalej. Sama ze swoimi myślami. Uwierzcie mi, że w środku to się we mnie gotowało. Miałam trzymać się linii, którą wyznaczył mi M., a za nic nie mogłam znaleźć żadnej ścieżki. W końcu ruszyłam na przełaj. Byłam tylko ja i las. Żałowałam, że M, nie może mnie zobaczyć w akcji bo pewnie byłby dumny. Nie oszukujmy się, ale nawigacja na Kieracie to podstawa. Do tej pory to zawsze ktoś nawigował więc Kamilka sobie szła spokojnie nie przejmując się niczym. Kiedy znalazłam się na właściwej trasie poczułam ulgę. Zaczęłam biec żeby nadrobić stracony czas. Musiałam zadzwonić do Sędziego, że spóźnię się trochę - bo jeśli by zamknęli punk, a ja nie podbiłabym karty to mój wysiłek poszedłby na marne.


W jeszcze jednym miejscu trochę błądziłam w trawach i pokrzywach sięgających po ramiona. W końcu udaje się zejść do drogi. Przecinam ją pod wiaduktem i dalej już bezbłędnie do celu. Robienie zdjęć było ostatnią rzeczą o jakiej wtedy myślałam więc musicie użyć wyobraźni.



Widząc ten most wiedziałam, że jestem "uratowana"


Na punkcie 6 sędziowie dostrzegają mnie już z daleka. Wiedzą, że to właśnie na mnie jeszcze czekają. Z punktu nr 6 zabieram się w towarzystwie Angeliki i Piotrka, którzy mieli już pokonanych trochę nadprogramowych kilometrów na tzw. błądzenie :D. Idziemy opowiadając wrażenia z trasy. Takie gadanie na trasie jest niebezpieczne bo w pewnym momencie poszliśmy za daleko i bez potrzeby zrobiliśmy na mapie takiego zygzaka, a wystarczyło myśleć i iść prosto. W jednym miejscu trochę błądzimy. Emocje już sięgają zenitu ponieważ każdy jest zmęczony. Stwierdzam, że niech się dzieje co chce biegnę znowu sama na przełaj. Dobiegam do rzeki i tam przechodzę przez chwiejącą się kładkę modląc się żeby nie wpaść do rzeki. Dobiegam do szkoły w miejscowości Krzczonów. Karta podbita. Na mecie ku mojej radości znajduje się Pan Andrzej Sochoń - budowniczy całej trasy.





Na 50 km czyli półmetku trasy kończę swój tegoroczny Kierat 2018. Niestety czas nie pozwala na to żeby iść dalej ponieważ nie zdążyłabym już na kolejne punkty. W tym roku pogoda była wymarzona i żałuję, że nie pokonałam 100 km. Ten Kierat nauczył mnie wiele. Przede wszystkim tego, że powinnam bardziej sobie ufać i w siebie uwierzyć.



Na punkcie 7 czyli mojej mecie :)
Jak wróciłam z Kieratu?

Zakończyłam w miejscowości Krzczonów czyli jakieś 50 km od Limanowej. Dzwonić po kogoś i zawracać głowę w sobotę trochę mi nie pasowało. Postanowiłam więc złapać stopa. Sprawa nie była taka prosta bo o wiele łatwiej jest złapać kiedy masz na sobie sukienkę i pięknie rozwiane włosy. Na szczęście urok osobisty zadziałał i za chwilę jechałam do miejscowości Lubień. Od słowa do słowa okazało się, że jadę z Panem, którego pasją jest rower, a żeby było śmieszniej to jeździ w tym samym klubie co ja. I niech mi ktoś powie, że świat nie jest mały. Później jeszcze dwóch kierowców i na koniec z Kolegą dotarłam do bazy w Słopnicach. Na mecie był już mój Mąż oraz Asia.


Spędziliśmy praktycznie tyle samo czasu na trasie z taką małą różnicą, że ja zrobiłam 50 km, a oni 100 km :). W szkole zjedliśmy pierwszy ciepły posiłek od X czasu. Następnie jazda do domu bo już umierałam z tęsknoty za Misiem :)


Szybka kąpiel żeby zmyć z siebie cały wysiłek Kieratu i w końcu mogłam przytulić Michałka. Spałam jak zabita, a kiedy się ocknęłam to musiałam spojrzeć na kalendarz żeby zobaczyć czy to jest jeszcze dzisiaj czy może nastał już nowy dzień.





W niedzielę pojechaliśmy na uroczyste zakończenie. Każdy z uczestników dostał dyplom i pamiątkowy medal. I to nie byle jaki - jest piękny! Następnie odbyło się losowanie nagród z nr startowych - oboje mieliśmy szczęście i coś wylosowaliśmy. Z racji, że był to już XV Kierat to nie mogło zabraknąć pysznego tortu. I tak oto kolejny Kierat przeszedł do histori zostawiając wiele wspomnień.



W kategorii mężczyzn pierwsze miejsce zdobył Maciej Więcek. 100 km pokonał w czasie 13 godzin 19 minut. Jako ciekawostkę dodam, że mijaliśmy się jak byłam na 4 punkcie. Myślicie, że jestem taka szybka? Nie. To on jest taki szybki! Punkt 4 i 11 był po prostu w tym samym miejscu.  W kategorii kobiet pierwsze miejsce zajęła Urszula Zimny.



Ogromne gratulacje i podziękowania należą się dla Organizatorów!

Jeżeli chcecie przekonać się na własnej skórze jak to jest to już dzisiaj Was zachęcam do przyjrzeniu się z bliska temu tematowi. Żeby później nie było, że za późno powiedziałam :D Macie prawie rok na trening :)

Mariusz w kategorii open był 38, a w kategorii mężczyzn 35. 

Moje miejsce open 501, a w kategorii kobiet 69. Dodam, że jako ostatnia zawodniczka odwiedziłam półmetek :D.

Polecam również moje wcześniejsze relacje :)

Kierat 2017: http://camilla14a.blogspot.com/2017/06/xiv-miedzynarodowy-ekstremalny-maraton.html


Kierat 2015: http://camilla14a.blogspot.com/2015/05/xii-miedzynarodowy-ekstremalny-maraton.html


Kierat 2014: http://camilla14a.blogspot.com/2014/05/xi-miedzynarodowy-ekstremalny-maraton.html


Kieratów w moim życiu było chyba 8, ale wtedy jeszcze nie istniał blog ;) Myślę, że osoby, które będą startować po raz pierwszy znajdą w tych wpisach garść wskazówek. A jeśli macie jakieś pytania to zawsze służę pomocą.




Pozdrawiam

Kamila :)