wtorek, 3 maja 2016

Z Przehyby na żółto i niebiesko :)

W niedzielę wczesnym rankiem razem z M. wyruszyliśmy na rower. Wyjazd był dość spontaniczny bo dopiero późnym wieczorem zapadła decyzja. Było kilka opcji i do samego końca rozważaliśmy za i przeciw. Jazda w Bike Parku w Kluszkowcach lub trasa na 40 km w terenie. Dojeżdżając do Krościenka byliśmy pewni, że jedziemy w teren.
W miejscowości Szlachtowa zostawiliśmy samochód i tam rozpoczęliśmy naszą rowerową przygodę. Kierunek Przehyba (1173m) - szczyt górski w zachodniej części Pasma Radziejowej w Beskidzie Sądeckim.


Cerkiew w Szlachtowej.
Trasa, którą jechaliśmy jest bardzo malownicza. Co jakiś czas odwracałam się za siebie żeby móc podziwiać te piękne widoki. Cały czas prowadził nas czarny narciarski szlak.

Z głową w chmurach ;)
Góry jak na wyciągnięcie ręki.

Rano obawiałam się trochę, że będzie zimno, a gdzie tam...jak słońce dogrzało to nie wiedziałam gdzie się schować. Nawet złapałam już trochę opalenizny kolarskiej, która jest dosyć specyficzna. Jeśli jeździsz to na pewno wiesz co mam na myśli :).

Widoki...
...i znowu widoki ;)
Dzisiaj trochę zdjęć bo aż zasługują na publikacje :)
Połoniny Szlachtowskie 855m n.p.m.

  
W oddali można już dostrzec schronisko na Przechybie. Myślałam, że załapiemy się tam jak zawsze na zupę pomidorową, ale M. stwierdził, że nie będziemy tracić czasu i jedziemy.  W sumie rzeczywiście nie było sensu bo plan był ambitny na trasę, a ja miałam małe ograniczenia czasowe.



 Kiedy tak pchałam rower pod górę i spoglądałam na Canyona to jakby mógł coś powiedzieć to pewnie by to brzmiało "Chciałaś jechać to sobie mnie teraz wypychaj pod górę", ale z drugiej strony tyle radości co on mi daje to mogę nawet go wynosić na plecach :D Moje rozmyślania przerwało dwóch starszych panów, którzy wyłonili się zza zakrętu pomykając sobie w dół na skuterach...można i tak. Ciekawe jak wyglądał ich cały zjazd bo przecież momentami tam naprawdę było stromo.

Co kto lubi :)
Przed nami jeszcze bardzo długa droga, ale już zaczynam się cieszyć na myśl o zjeździe.

 
M. jak zwykle jechał gdzieś przede mną :D


W miejscu Rozdroże Pod Średnią Przehybą zrobiliśmy krótki postój. Ochraniacze na nogi, łokcie i jazda...

Na pewnych odcinkach dawniej zastanawiałam się jak zjechać,a  teraz jadę tam bez zastanowienia, ale oczywiście zawsze z głową. Chociaż teraz jak mam ochraniacze to nabrałam jeszcze większej pewności. Jeżeli chodzi o ochraniacze na łokcie to będę je musiała lekko zmodyfikować bo rozmiar S leci mi z rąk, a nie będę robić specjalnie bicepsów na tą okazję :D

W swoim żywiole ;)
Zjazd żółtym szlakiem to dla mnie istna poezja ;)  Dobra, dobra, ale jak się zjechało z Przehyby raz to czy to nie wystarczy? Otóż nie bo dla mnie to za mało ;) Ja się dopiero rozkręcam. Po zjeździe z żółtego szlaku ruszamy na początku szutrową drogą, a później wbijamy się na przełaj po stromiznach żeby wbić się na niebieski szlak.  Momentami już nie wiem jak mam chwycić ten rower żeby ze mną współpracował.

Ja nie damy rady? :D
Pomimo ekstremalnych warunków humor mi dopisuje, a pamiętajcie, że jeszcze nie jadłam obiadu. A jak to mówią człowiek głodny, człowiek zły grrr :D

M. idzie z przodu co jakiś czas udaje mi się go dogonić. W pewnym momencie się odwraca i krzyczy do mnie "Mocny z Ciebie Bab" :D  O ten! No ale traktuje to jako komplement!



Głupawka po około 30 km :)
Czy ja gdzieś wspominałam, że ta wycieczka to taka randka we dwoje? Tyle, że zamiast eleganckiego stroju rowerowe ubrania, zamiast szpilek sportowe buty. U nas to normalne :) I niech mi ktoś powie, że wspólne pasje nie łączą ludzi ;)

Romantyzm z naszym wykonaniu ;)
Przez cały dzień na trasie mijamy sporo turystów. Pieszo, na rowerze, a nawet konno. Powiem Wam, że to budujące, że tyle ludzi postanowiło spędzić czas w tak aktywny sposób. Jadąc od Limanowej mijaliśmy też dużo osób z rowerami na bagażniku. Śmiałam się z M., że pewnie znaleźli jakieś inspiracje u mnie na blogu to teraz będą jeździć :)

;)
Jedziemy sobie w najlepsze, aż M. do mnie krzyczy żebym się zatrzymała bo powietrze schodzi. Jak się okazało opona została w jednym miejscu lekko przecięta.  Mleko zostało wylane, opona wyczyszczona i moja jedyna dętka na rozmiar 26 znalazła się na kole 27,5 i o dziwo i na szczęście do samego końca nie było już żadnych problemów technicznych.

M. raz dwa uporał się z tą awarią ;)
Po naprawie usterki mogliśmy kontynuować zjazd niebieskim szlakiem do Rytra. Pisałam, że żółty to poezja. Niebieski to bajka!!! Byłam tam drugi raz w życiu. Za pierwszym razem w kilku miejscach się zawahałam, a teraz wszystko poszło gładko ;) W jednym miejscu jak musiałam przenieść rower przez leżące drzewo oparzyłam nogę hamulcem tarczowym, ale tak po za tym to wszystko elegancko :) Uśmiech z twarzy po tym zjeździe nie schodzi. Obłęd! Jestem jakaś dziwna, ale powinnam być już chyba trochę wyczerpana, a mnie wręcz rozpiera energia.

A ja sobie grzecznie posiedziałam ;)
Kiedy zaczynaliśmy już trzeci podjazd/podejście zatankowaliśmy wodę w potoku, który płynął wzdłuż trasy. Im więcej mamy przejechane to plecak staje się lżejszy bo nie wieziemy wody.


Na początku kierowaliśmy się niebieskim szlakiem rowerowym, a później zieloną ścieżką przyrodniczą. Z Rezerwatu Baniska rozpoczyna się strome podejście na rozdroże pod Kornytową. 



Po pokonaniu tych wszystkich stromizn już nic nie jest mnie w stanie zaskoczyć na tej trasie. Dalej wkraczamy na niebieski szlak rowerowy i dojeżdżamy do Przełęczy Żłóbki. Tutaj zmieniamy szlak na czerwony. Kiedy jesteśmy na Wielkim Rogaczu z czerwonego wskakujemy na niebieski i kamienistą drogą zaczynamy zjazd w kierunku Jaworek.

Selfik :)
W jednym miejscu zawsze jest pełno błota. Oczywiście nie byłabym chyba sobą gdybym gdzieś nie wlazła :D Później Wam napiszę jak wyglądał powrót do domu...


Dalej zjeżdżamy malowniczymi polanami nad Rezerwatem Biała Woda. Rezerwat ten został utworzony  w 1963 r. jest to jeden z wąwozów Pienin, nadający się do spacerów jak i turystyki rowerowej. 

Rezerwat Biała Woda.

Wyjechaliśmy w miejscowości Jaworki.
Asfaltową drogą kierujemy się do miejsca gdzie zostawiliśmy samochód. Oczywiście jak to przy długim weekendzie majowym w powietrzu unosi się zapach grilowanych kiełbasek. Nie ma opcji coś trzeba zjeść i tak oto trafiliśmy do jakiegoś małego zajazdu Pod Wąwozem Homole. 

Trasa liczyła około 42 km ;)


Mapa.
Pamiętacie mojego buta? Po tej całej trasie byłam tak ubłocona, że strach się pokazać ludziom na oczy :D Jak stałam tak po prostu weszłam w butach do rzeki żeby chociaż trochę z siebie to wszystko zmyć. I tak sobie później wracałam do domu na bosaka...szybko zrobić się na "bóstwo" i pędem do pracy na nocną zmianę :)

Pozdrawiam
Kamila :)

P.S. Dzisiaj mijają 3 lata od kiedy powstał blog "Kamila i jej rower", ale o tym w następnym wpisie :)

3 komentarze:

  1. Dobry wpis, czyta sie jak Mickiewicza :p

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajna trasa, już kiedyś jechałem te szlaki, ale od tamtego roku chodzą mi znowu po głowie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Niezła wyprawa, wymagała dobrej kondycji :)

    OdpowiedzUsuń